Z komediami tak już jest. Mają bawić, dostarczać rozrywki. To czasem wystarczy, nawet, gdy realizacja stoi na poziomie tylko akceptowalnym.
Widząc pierwszy plakat filmu nie mogłam doczekać się, gdy zobaczę na ekranie
kota mówiącego głosem Kevina Spacey, a zamiast niego zmuszona byłam słuchać... Kota. Tomasza Kota. To zabawne, wyobraźcie sobie - Prezydent Stanów Zjednoczonych, elegancki człowiek z poważnym, donośnym (i boskim),
dostaje głos polskiego aktora średnich lotów, którego głos kojarzy się z reklamami T-Mobile (mam timobaaaaajl). A skoro przy polskim dubbingu jesteśmy, to wiecie, co było najgorsze? Miauczenie kota! Postprodukcja musiała wyglądać tak: 1) Mamy kota 2) Mamy miauczenie kota ściągnięte z jutuba 3) Mamy program do montowania, więc wstawiamy głos do obrazu
4) Dostosowujemy dźwięk, by brzmiał realnie. No mniej więcej te trzy kroki wszystko pokazują.
|
Najlepsza scena filmu, zdecydowanie! |
Kojarzycie kotełka z Alicji w Krainie Czarów? Ten Puszek Spacey ogromnie mi go przypominał. A to dlatego, że wygenerowany komputerowo kot wyglądał... no, tak jak na zdjęciu:
Lecz, jak napisałam na początku,
nie to jest w filmach tego typu najważniejsze. Zauważmy, że film jest dedykowany młodszej publiczności, która nie zwraca uwagi na rzeczy typowo... techniczne. Film ma być śmieszny, z morałem, czasem wzruszający. A taki był właśnie "Jak zostać kotem". Uważam więc, że jedt to film godny polecenia,
mimo wszystko oceniam go na 6/10. Nie mogę bowiem dawać oceny wyższej, która przysługuje innym, lepiej wykonanym filmom. Bo ja zwykłym widzem nie jestem, ale
bawiłam się świetnie, nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałam się najgłośniej w całej sali!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz