Dziś piszę (brawo, Sara!) o filmie, którego polski tytuł dodaję do swojej niepisanej listy najgorszych tłumaczeń (obok Podziemnego kręgu, Pół żartem, pół serio, Witaj w klubie, Wirującego seksu i innych). Za dużo recenzji w tej recenzji nie będzie, bo co ja - kompletny laik - mogę pisać o filmie akcji? Omówię jednak kilka postaci, na które chciałabym zwrócić szczególną uwagę.
Mimo wszystko, recenzja to recenzja, więc wypada napisać o czymś poza kreacjami aktorskimi.
Zacznijmy więc do tego, że bardziej od samego filmu zachwycił mnie zwiastun. Serio. Wskazywał on na to, że w kinie wbijemy głowy w fotel, będzie wielkie bum i fajna muzyka. Bum było, owszem, co kilka minut, ale nie o to mi chodziło. DC miało okazję poprawić wizerunek po obłędnie złym Batman vs Superman, no i się nie do końca udało. Schemat wciąż pozostał ten sam, nadzieja leżała w aktorach i realizacji. Wrócę do zwiastunów. Bo o ile w późniejszych pojawiło się dużo ładnych kolorków, sam film przypominał raczej monochromatyczne ujęcia z początkowych teaserów. A szkoda, bo po pojawieniu się barw miało się nadzieję na taką odskocznię, coś innego. Wyszło jak wyszło, przynajmniej Quinn utrzymywała kolorystykę.
Od niej może zaczniemy. Harley Quinn, wierna kochanka psychopatycznego Jokera. Szalona, zwariowana i - przynajmniej dla mnie - zabójczo zabawna.Byłam bliska łez śmiechu przy każdej scenie z jej udziałem, mimo że humor całości był, co tu mówić, "suchy". Mnie to nie przeszkadza i żona Wilka z Wall Street wypadła na tle całego naszego "legionu" całkiem dobrze. Pole do popisu było, nie do końca wykorzystane, ale i tak myślałam, że będzie gorzej.
Skoro już o wariatach mowa - proszę państwa - Jared Leto, czyli filmowy Joker, którego miało być więcej! Znaczy... tak wynikało ze zwiastunów, w których było go mniej więcej tyle ile w samym filmie. Teraz mam lekkie wątpliwości co do obsadzenia w jego roli Leto... Ale, co zrobić, kto jak kto, ale on nie miał za dużo do zagrania, nie było nawet możliwości go dobrze poznać. Jeśli wierzyć znawcom komiksów, świetnie zagrał komiksowy pierwowzór, ale nie mnie to oceniać. Ja widzę po prostu bardzo przeciętną grę, a i trudno nie odnosić jej do najlepszego w tej roli Ledgera.
Jai Courtney grał! On na prawdę jest aktorem! Wiem, wiem, trudno w to uwierzyć, ale filmowy Boomerang był wielkim zaskoczeniem, bo nareszcie robił coś poza nudnym i beznamiętnym gadaniem przed kamerą. Była to postać, w którą można było uwierzyć, która dała się nawet polubić. Brawa dla tego pana, tak trzymać!
Muszę na jeden jeszcze aspekt zwrócić uwagę. A konkretniej na muzykę. Twórcy postawili na szalone i kultowe przeboje rockowe (no, nie tylko), które nijak się jednak miały do obrazu na ekranie. Miałam czasem wrażenie, że kompletnie przypadkowo dobrane utwory chyba jednak miały pasować do scen... tylko że coś nie wyszło. Tak oto scena na strzelnicy stała się hiphopowym teledyskiem. I w dodatku bardzo słabym teledyskiem.
Koniec wymądrzania się. Napisałam co sądzę (i w ogóle NAPISAŁAM), ale ocenę pozostawiam dla was. Bawiłam się dobrze, jednak nie jest to kino najwyższych lotów. Jednak, jak już wspomniałam, na akcji to ja się znam tyle, co... mój brat na balecie (czyli wcale jakby co).
Moje zdanie znacie, a jakie jest wasze? Też brakowało wam Jokera w Jokerze?
P.S. Enchantress była beznadziejna. Koniec komunikatu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz