W poszukiwaniu... No właśnie, czego? Tytuł jednej z tych najlepszych (choć nielicznych) sztuk teatralnych obejrzanych przeze mnie. Spektakl przedstawiony został przez genialny zespół teatralny - Grodzieńską Nadzieję. Zespół jak i omawianą sztukę poznałam na Festiwalu Teatru - Wigraszku. Trudno było mi z początku powiedzieć o czym była sztuka, choć tytuł dodaje wiele do interpretacji (co nie umniejsza wcale możliwości jej tworzenia). Widziałam wtedy przede wszystkim... Światła. Wszędzie. Wskazujące wciąż to samo miejsce, migrujące, migające, niebieskie, białe ŚWIATŁA. Pośród nich kilkanaście istot ubranych na czarno. Biegały w każdym kierunku, bardzo panicznie, niezrozumiale i chaotycznie. Czasem zatrzymywały się, padały na ziemię, bawiły latarkami (kolejne światło!). W tle szybka i idealnie oddająca wszędobylski chaos muzyka techno, może dubstep, nie wnikałam. O ile nie rozumiałam z tego zamieszania nic, dreszcze przebiegały przez moje ciało dosłownie cały czas. Z jednej strony chciałam, by spektakl skończył się szybciej, chciałam jak najszybciej podnieść się z fotela i zacząć klaskać. Z drugiej jednak... To było coś niesamowitego. Zabawa oświetleniem dawała wrażenie czegoś nieziemskiego, odległego, a biegający tuż przed moim nosem i wciąż w zasięgu oka aktorzy - bliskości i zrozumienia. Był to pierwszy chyba raz podczas tegorocznego Wigraszka, gdy moja uwaga skierowana była nie na ekscentrycznej fryzurze przedziwnego i intrygującego jurora, a rzeczywiście na samym spektaklu. A to, uwierz, wielkie "coś".
Wydarzenie to wracało i wraca do mnie niejednokrotnie. Dopiero po pewnym czasie, długim zresztą, zaczęło to do mnie docierać. W POSZUKIWANIU. To, co wydawać się powinno oczywiste, odkryłam dopiero niedawno. Ani nazwa spektaklu, ani żaden jego element nie były przypadkowe. "Czarne istoty", jak to ujęłam, to ludzie. Zwykli, szarzy (a raczej czarni, hm) członkowie społeczeństwa. Nieokreśleni, zagubieni we własnym przecież świecie pełnym świateł. Świecie, w którym ciągle coś się dzieje, w którym z jednej strony nikt nie przejdzie niezauważonym, a z drugiej każdy jest w pewien sposób niewidzialny, bo taki sam jak każdy inny. Wszyscy dążący w różnych kierunkach, nie wyodrębnionych przez jakiekolwiek ścieżki, co chwilę upadają, lecz podnoszą się po pewnym czasie. Chwytają latarkę... I oświetlają teren. Może gdzieś w tym zgiełku odnaleźli cichą i spokojną drogę, na której nie przeżyją jednak bez jakiegokolwiek światła, potrzebują pomocy, samemu jest niezwykle trudno błądzić w ciemnościach. Co innego, gdy mamy latarkę. Padło kilka słów, w języku białoruskim jednak, brzmiały jak wołanie o pomoc. Myślę jednak, że i bez nich spektakl był spójny.
Być może tego nie zauważamy, lecz to przedstawienie doskonale ujmuje ludzkie problemy, dążenie do szczęścia, gdzie nie każda droga będzie jasna i przejrzysta, upadniemy nie jeden raz. Czasem potrzebować będziemy pomocnej dłoni, światełka w tunelu, ale zawsze możemy wstać. Czy tak będzie? To zależy tylko od nas. W p o s z u k i w a n i u liczymy się nie tyle my, co ludzie, którzy będą naszą pomocą, naszym światłem. Światłem może i jedynym, lecz jak dobrze oświetlającym drogę. Nie liczą się te wszystkie przepełnione i głośne ścieżki, bo to liche pustkowia odkrywane przez nas pomogą odnaleźć to, czego szukamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz